Mecenas wyprawy - Piramida Carstensz

Mecenas wyprawy - Piramida Carstensz
WYŁĄCZNY SPONSOR WYPRAWY

Drogi Globtroterze :)

W dzisiejszych czasach podróżuje się na wiele sposobów. Można skorzystać z usług agencji turystycznej, bądź zaplanować wyprawę od A do Z samodzielnie. Należę do tej drugiej grupy ludzi, ponieważ wiem, że samodzielne zorganizowanie wyjazdu obniży jego koszty, nauczy nas odpowiedniego, logistycznego podejścia a co najważniejsze- da poczucie SATYSFAKCJI !

Jeśli mogę Wam pomóc udzielając informacji o miejscach, w których byłam to piszcie śmiało :)

Jestem tu dla Was :)

Miłka




wtorek, 14 sierpnia 2012

Dom

Kochani!
Z niewielkimi odmrożeniami, schodzącą skórą z twarzy, lekko odmrożonymi płucami a przede wszystkim z większą świadomością tego co mógł zrobić ze mną Elbrus, a czego mi zaoszczędził piszę do Was z Polski :). 
W mojej głowie kiełkuje oczywiście myśl o organizowaniu kolejnej wyprawy. I jak tylko z tego ziarenka wyrosną jakieś konkrety nie omieszkam się tym z Wami podzielić.
Póki co poniżej przesyłam kilka zdjęć ze słonecznych Wakacji, bo wracając do Polski odwiedziłam jeszcze Krym :)
A już niebawem zaproszę Was na pokaz filmu i zdjęć z mojej wyprawy :).
Montaż, montaż i jeszcze raz montaż.....
Przesyłam kilka mam nadzieję miłych dla oka widoków.
PS.Podpisy do zdjęć pod zdjęciami.
Słoneczna....lub słonecznikowa :)  bezkresna Ukraina.
A w pamięci pyszne arbuzy.......mniammmmm
W Terscole, tuż przed wyjściem na podbój Elbrusa
W oddali dolina Azau
W oddali stacja Mir (3500mnpm)
Schronisko Prijut (4100mnpm)

Widoki ze szczytu i nie tylko :). Jedną z atrakcji na wysokości "Beczek" są...... prawie gołe turystki :)
Sławne schronisko w "Beczkach" po paliwie rakietowym 3800mnpm.
Krymskie widoki, przysmaki i leniuchowanie :)










sobota, 21 lipca 2012

Granica wytrzymałości!


Po jakimś czasie skończyła się herbata. I ta zamarznięta i ta w termosie. Zejście w kompletnej mgle zrujnowało mnie. Nie potrafiłam oszacować swojego położenia. Nie wiedziałam ile jeszcze zostało do bazy. Nie wiedziałam jak rozłożyć resztki sil :(. Zdjęłam raki i zaczęłam obsuwać się po śniegu co jakiś czas, dzięki Bogu, dostrzegając tyczki z napisem REDFOX, REDFOX.
Nogi plątały się pode mną. Jak przestawałam widzieć tyczki siadałam na plecaku i czekałam jak na zbawienie. Jak tylko dostrzegłam jakaś ześlizgiwałam się ku niej. Wydawało mi się ze minęły godziny!
W oddali zobaczyłam sylwetki ludzi. Gdyby nie to ze z nimi rozmawiałam mogłabym posadzić siebie o halucynacje. Od Priuta dzieliło mnie jeszcze ok 25 minut drogi. To była dla mnie jedna z najważniejszych wiadomości tego dnia!

Widzę bazę! Dotarłam do bazy!
Tam na górze moje ciało mniej klub bardziej posłusznie wykonywało rozkazy wysyłane z mózgu. Tu, przy bazie kompletnie odmówiło mi posłuszeństwa.
Z wyczerpania, wychłodzenia i stresu zwymiotowałam.





Powrot


Pogoda bez zmian. Elbrus nie dał nawet na chwile odpocząć. Niemiłosiernie mroził mi ręce stopy a w policzki ciskał nieustannie małe zmrożone igiełki.
Jestem odwodniona, wychłodzona i wyczerpana. Wiem, ze muszę bardzo uważać schodząc ze stromego zbocza. Przemieszczenie nogi tak aby rakiem nie zaczepić o stuptuty czy o raka jest dla mnie nie lada wyczynem. Schodząc widzę rozbity pomiędzy wierzchołkami namiot. Nie chcę dopuszczać do siebie myśli ze mogłabym w nim spędzić noc. A podejście do niego i sprawdzenie, jaki jest w środku ekwipunek zdecydowanie przekraczało moje możliwości.
Podjęłam decyzje o zejściu do bazy.
Na dnie mojego bukłaku pływały resztki herbaty i lodu. Najgorsze jednak było to, że rurka i ustnik kompletnie zamarzły. Na nic zdało się rozgrzewanie, kręcenie i plucie do środka. Jedynym rozwiązaniem było schowanie bukłaka pomiędzy warstwy ubrań, tak żeby wszystko rozmrozić. Myśl o łyku zmrożonej herbaty utrzymywała mnie przy wszystkich działaniach. Zrobiłam co trzeba i ruszyłam dalej.
Pogoda zaczęła się pogarszać. Jeszcze ze zbocza widziałam, że nisko osadzone chmury teraz wypychane są mocno przez wiatr ku szczytowi Elbrusu. To była tylko kwestia czasu, kiedy nas przykryją.
Wróciłam do mojego systemu „od tyczki do tyczki" i z całych sił staram się być w nim konsekwentna.
Schodziłam w dół a zamiast coraz lżej zaczęłam oddychać coraz ciężej.
Udawało mi się za to skutecznie wybić z głowy dłuższe przystanki.
Ach! No i rurka i ustnik w moim bukłaku zaczęły działać.
Napiłam się i nabrałam sił!
Mój entuzjazm i lepsze samopoczucie szybko zgasiła chmura, która właśnie nas dosięgnęła.
 Byłam mniej więcej na wysokości 4900mnpm. Widoczność spadła do 10m. Mojego towarzysza straciłam z pola widzenia :(. Usiadłam na plecaku i pomyślałam:
Super! Z deszczu pod rynnę! Wreszcie przestał wiać ten cholerny wiatr, ale nadal nie widziałam, co było przede mną! Nie pozostało mi nic innego, jak tylko czekać, aż się trochę przerzedzi.
Jest, jest, jest tyczka!!! Wstałam jak poparzona i podeszłam do niej. Jest następna! Nawet jak znikały mi z pola widzenia, wiedziałam mniej więcej jaki kierunek powinnam obrać. Cała trasa jest otoczkowana, ale prowadzi zygzakiem. Każda odchyłka, odejście od trasy zwielokrotnia błąd. Jest to najczęstszą przyczyną wypadków na Elbrusie. Gwałtowna zmiana pogody i  problemy z odnalezieniem trasy znacznie zwiększają ryzyko spadnięcia ze zbocza lub wpadnięcia do szczeliny.


Moje ciało mówi nie, a głowa każe iść!


Dystans pomiędzy mną a Rosjaninem zwiększa się. Robię zdecydowanie za długie postoje. Bardzo mi to doskwiera i znów siebie ganię, że za wolno idę! Miałaś dojść do trzeciej tyczki a ty, co drugą robisz postój! Miłka weź się w garść! To już naprawdę blisko! Teraz nie ma odwrotu!- mówiłam do siebie.
Zbieram się w sobie i ruszam. Przyspieszam i doganiam mojego towarzysza. Po podejściu ze zbocza wchodzę na szeroka gran. Tu wiatr jest jeszcze silniejszy. Przykucam, szybko wyciągam termos, jem kawałek batona i ruszam dalej.
Przede mną wierzchołek!!!!! Widzę go!!! Miedzy mną- wyczerpana mała mrówka a nim- mroźnym gigantem jest raptem 500m. Teraz nie ma odwrotu! Widok szczytu zadziałał na mnie jak zastrzyk energetyczny! Przyspieszam kroku i ruszam ku niemu. Sam wierzchołek jest małym, może 20 metrowym wzniesieniem względem grani, po której się przemieszczałam. Na szczycie leży nieduży głaz a na nim widać  proporczyki. Obok dwie tablice, niestety rozbite, wiec ciężko rozpoznać co upamiętniają.
Jestem na szczycie!!!!
Pierwszy raz po zdobyciu góry nie przeżywam takiej euforii jak zawsze. Nie kotłuje się we mnie poczucie szczęścia i radości. Jestem wyczerpana. Piję herbatę, robię 3 zdjęcia i dziękuje Bogu, że jestem tu gdzie jestem. Proszę o szczęśliwe zejście do bazy.
Przede mną długa droga powrotna, a sił coraz mniej.

Od tyczki do tyczki

Dochodzimy do " Siodła" . Ktoś kto na jednym z forów internetowych napisał, że w Siodle, pomiędzy wierzchołkami Elbrusu jest tak gorąco że można się tu rozebrać, musiał albo mieć fantastyczna pogodę albo bardzo bujną wyobraźnie. Wiatr wieje tu tak samo silnie jak wszędzie. Zmienia się jedynie jego kierunek.
W "Siodle" spotykam dwóch GOPR-owców z którymi wyruszałam z Priuta. Właśnie zdobyli szczyt
-Ile jeszcze do szczytu, godzina, dwie, trzy?-pytam
-Szybkim tempem 1,5h.
Ach! Czyli ja powinnam liczy 2 do 2,5h. Szybko otwieram plecak żeby zobaczyć ile mam herbaty. 0,5 litera w termosie i ok 1 litra w bukłaku. Herbata w bukłaku jest zimna ale jeszcze nie zamarznięta. Zmuszam się do zjedzenia kabanosa. Zagryzam kawałkiem czekolady i podejmuje decyzje o zdobyciu wierzchołka! Jestem już tak blisko nie mogę teraz zrezygnować. Myśl ze jutro miałabym przemierzyć ten sam odcinek ponownie, motywuje mnie do zdobycia szczytu dziś. Jednocześnie sama się ganie za taką improwizacje. Miałaś podejść tylko do Skal Pastuchowa!!!!!
Odwracam się do mojego rosyjskiego towarzysza i pytam go czy idzie ze mną.
Harasz, haraszo- dostaje w odpowiedzi.
Jeszcze łyk gorącej herbaty i ruszam do góry. Jesteśmy nielicznymi i ostatnimi, którzy zdecydowali się tego dnia zdobyć Elbrus. Za nami nie ma już nikogo a wszyscy których spotykaliśmy zawracali.
Rozglądam się dookoła. W "Siodle" rozbity jest namiot, alternatywny nocleg jednej z ekip, z którego można by skorzystać.
Trasa pod sam wierzchołek jest otyczkowana. Teraz moim celem jest pokonać odcinki od tyczki do tyczki. Proporcje w moim systemie podchodzenia drastycznie się zmieniają. Niżej na 60 kroków/oddechów przypadało 10 oddechów podczas odpoczynku. Teraz na 40 kroków przypada 12 oddechów a już za chwile będę zatrzymywać się co 20 kroków. Lodowate powietrze mrozi mi płuca. Staram się oddychać nosem ale nie zawsze jest to możliwe. Żeby choć trochę je ogrzać oddycham przez kominiarkę.
W "Siodle" tworzą się takie mini tornada. Ponownie podchodzimy stromym zboczem o nachyleniu ok 60 stopni. Przy  każdym większym podmuchu klękam i mocno wbijam się rakami w zbocze a głowę chowam miedzy kolanami.Tak skulona popijam lodowata herbatę. Bardzo chciałabym zrobić zdjęcie, ale ściągniecie rękawicy równe jest z obrodzeniami.
Nie przywiozę mnóstwa fantastycznych zdjęć :(


Góra wiecznych wiatrów!

Wychodzę o 5.15 w asyście dwóch "GOPR-owców". Bez aklimatyzacji jestem bardzo powolna. Szybko tracę ich z pola widzenia. Już po kilkunastu minutach kiedy zbocze przestaje być  osłonięte przez skały, uderza we mnie silny podmuch wiatru. Pomimo, słońca wychylającego się znad horyzontu wiatr jest nadal przenikliwy i bardzo zimny. Podchodzę do skal Pastuchowi i do siedzącej za jednym z głazów grupy ludzi.
-Cholera ten wiatr wykańcza! Idziecie na gore?-pytam.
-Nie schodzimy na dol do schroniska. Za mocno wieje, spróbujemy zdobyć szczyt jutro. Dziś odpuszczamy. A Ty?
- Chyba podejdę trochę wyżej zobaczyć co mnie czeka jutro :)- odpowiadam.
Ogólnie świetnie się czułam. Litry płynów wypite dnia poprzedniego i 1/2 aspiryna wziętej profilaktycznie na noc, złożyły się na moje rewelacyjne samopoczucie. Holenderka z przewodnikiem schodzą na dol ze mną zdecydował się podchodzić trochę wyżej Rosjanin. Jak sam mówił nic nie obiecuje jak wysoko uda musie podejść. No ale...... przecież żadne z nas nie miało tego dnia zamiaru zdobywać szczytu!!!
Tu przy skalach miałam jeszcze tłumacza potem nasza komunikacja ograniczyła się do :
 - Are you ok?, Lets go i haraszo
Przed nami strome wzniesienie lodowca. Ledwo co wychodzę zza skal a uderza we mnie podmuch mroźnego i silnego wiatru przewracając mnie na kolana. Wstaje i mozolnie podchodzę do góry. Wieje coraz mocniej. Przeraza mnie to podejście. W oddali widzę sylwetki "GOPR-owców" i mam wrażenie ze w ogóle się nie przemieszczają. A przecież mieli dożo lepsze tempo ode mnie. Silny wiatr nawiewa drobinki lodu i śniegu które jak ostre igiełki wbijają mi się w policzki. Przy każdym silniejszym podmuchu, rakami wbijam się mocno w zbocze, padam na kolana a głowę chowam pomiędzy nimi. Nie da się iść!!! Silniejsze podmuchy wiatru, dla bezpieczeństwa, trzeba przeczekać w prawie embrionalnej pozycji. Podczas takich postojów marzną mi palce u rak i u stop do tego stopnia, Że nie ma w nich czucia. Palce u nóg próbuje rozruszać, ręce zaciskam w piąstki i rozgrzewam własnym ciepłem. Podczas podejścia do tzw " Siodła" (ok 5200mnpm)  takich przystanków było zdecydowanie za dużo i mocno mnie osłabiały. Jednak jak tylko można było iść ruszałam wyżej. Powoli, bardzo powoli.....

Podjazd kolejka a aklimatyzacja

Jestem zdecydowana przeciwniczka wjazdów kolejka na wyższe wysokości. No chyba że ma się za sobą dwutygodniowa aklimatyzacje. W moim przypadku był to chyba wybór mniejszego zła.
Pic, pic, pic i jeszcze raz pic. To był mój jedyny ratunek na tak szybka zmianę wysokości. Tego dnia wypiłam chyba z 5 litrów słodkiej herbaty. Świetnie nawodniłam sobie organizm i nie odczuwałam żadnych dolegliwości typowych dla tych wysokości.
Następnego dnia chciałam podejść do Skal Pastucha  (ok 4600) i następnie zejść na dol do Priuta.( 4100). W noc przed wyjściem nie zmrużyłam oka :(. Wiatr łomotał o mój namiot, zatyczki do uszu na nic się zdały. W oddali nad miasteczkiem szalała burza co jakiś czas rozjaśniając niebo. Elbrus był w jednej wielkiej czarnej ochlani. Chyba mnie czaka jutro próbowanie tutejszych trunków z Służba Górska w bazie w Priucie :).
 Ok 2.30 przejaśniło się zaś a ok 4.00 Elbrus usłany był gwieździstym niebem.